czwartek, 12 września 2019

Michelle Obama, Becoming. Moja historia




Kiedy Boris Johnson wyszedł ze swojego pierwszego - jako premier - spotkania z królową Elżbietą, wbrew przyjętym w Wielkiej Brytanii zasadom wspomniał publicznie, o czym rozmawiali. Monarchini miała się podobno zdziwić, że chciał zostać premierem i stwierdzić, że nie wyobraża sobie, jak ktokolwiek może pragnąć zostać pierwszym ministrem Wielkiej Brytanii. Trudno stwierdzić, czy Johnson wyczuł ostrze ironii królowej, czy raczej odebrał to stwierdzenie jako pochwałę. W każdym razie to wydarzenie zapadło mi w pamięć głównie dlatego, że zbiegło się w czasie z lekturą autobiografii Michelle Obamy, podczas której niejednokrotnie podobne stwierdzenie przychodziło mi na myśl. Bycie pierwszą damą to naprawdę żadna fajna fucha, o wiele gorsza nawet, niż bycie premierem Zjednoczonego Królestwa w czasie zawirowań Brexitowych. 

Michelle Obama nie była specjalną zwolenniczką kandydowania męża do senatu, ani nie podzielała jego zapędów do prezydentury, ale nie chciała przecież powstrzymywać go przed realizacją marzeń. Czuła niechęć do polityki i - jak wynika z książki - dalej ją czuje, tymczasem wbrew własnej woli została wrzucona w sam środek życia politycznego, do którego wymagających i nieubłaganych reguł musiała się w jakimś stopniu przystosować. Ambitna kobieta, która przez całe życie starała się być panią własnego losu, musiała nauczyć się żyć niejako w cieniu męża, według szaleńczego rytmu wyznaczanego przez jego obowiązki państwowe. 

Żywiołem Michelle były działania na rzecz lokalnej społeczności, które przynosiły wymierne efekty, co dawało jej dużo satysfakcji. Jednakże to, co zdecydowało o jej sukcesie w życiu zawodowym, nagle po zostaniu żoną prezydenta okazywało się wadą. Bezpośredni sposób bycia i konkretne, trafiające w sedno wypowiedzi - to cechy na pewno przydatne, gdy się działa na rzecz niedużej wspólnoty i chce przekonać ludzi do współpracy. Nie okazały się natomiast dobrze odbierane u kobiety, której podstawową funkcją miało być ocieplanie wizerunku męża. Koniec końców Michelle wyszła obronną ręką z prób sformatowania jej przez specjalistów od pijaru. Czasami godząc się na pewne ograniczenia, a często wręcz przeciwnie, starając się włożyć jak najwięcej siebie i swoich przekonań w sztywne ramy obowiązków i powinności pierwszej damy. Sprytnie wykorzystała swoje możliwości i popularność, żeby propagować ważne dla jej serca idee. 

Mimo wszystko czytając Becoming mam wrażenie, że wiązało się to z wielkim kosztem osobistym, może nawet zbyt wielkim. Nie sposób też nie dostrzec u autorki rozczarowania samym życiem politycznym w Ameryce, podziałem na dwie odwiecznie walczące ze sobą strony, co skutecznie uniemożliwia wprowadzenie pożytecznych i potrzebnych reform (od razu tutaj nasuwa się porównanie z obecną sytuacją w naszym kraju i ideologiczną walką pomiędzy dwoma obozami).

Natomiast sama amerykańska machina wyborcza jest dużo bardziej skomplikowana, niż to, co znamy z naszego podwórka. Prawybory, walka o elekcje najpierw wewnątrz samych partii, ciągłe wiece wyborcze i spotkania w różnych miejscach kraju, zajmującego cały olbrzymi kontynent.... Michelle Obama opisuje to z prawniczą dokładnością, więc jeśli kogoś nie interesują zawiłości amerykańskiej polityki wewnętrznej, może poczuć się znużony tą częścią książki. 

Bardziej przystępna wydaje się natomiast historia rodziny Michelle, jej przodków i ich losów na tle przemian społecznych w Ameryce. Możemy na przykładzie jej rodziny zobaczyć zwyczajne życie afroamerykańskiej niższej klasy średniej, a na przykładzie dzielnicy South Side w Chicago - zmiany, których doświadczało amerykańskie społeczeństwo. 

Przodkowie Michelle byli niewolnikami. Każde kolejne pokolenie jednak osiągało wyższy szczebel na drabinie społecznej, aż do Michelle, która skończyła prestiżowe studia i rozpoczęła pracę w renomowanej firmie prawniczej, a w końcu została pierwszą damą USA. Autorka jednak nie kreuje siebie na jakąś super-bohaterkę, która zdobyła wszystko własnym sumptem. Choć w książce jest dużo akapitów o pracowitości i ambicji autorki, to Michelle jednocześnie pokazuje, że na ten awans społeczny złożyło się wiele czynników. Jednym z najważniejszych, oprócz przemian w społeczeństwie amerykańskim, dających równe prawa Afroamerykanom, byli ludzie, których przyszła studentka Harvardu spotkała na swojej drodze. 

Pierwsi z nich to oczywiście rodzice. Ojciec, cechujący się wielką pracowitością, który był dla Michelle wielkim autorytetem i oparciem. Jego motto "ludzie są w większości dobrzy, o ile dobrze się ich traktuje" to myśl, która stała się również mottem autorki i wielokrotnie powraca w książce, niekoniecznie dosłownie - czasem jest sugestią rozwiązywania trudnych problemów z młodzieżą, innym razem sposobem na odnalezienie się w grupie. 
Matka, która zawsze pozwalała dzieciom mówić to, co myślą i podejmować własne decyzje. Spokojna, ale i uparta kobieta, która potrafiła w porę dostrzec niebezpieczeństwo utknięcia córki w niezdrowym środowisku szkolnym z powodu niekompetentnej nauczycielki, nie lubiącej dzieci i nie wierzącej w ich możliwości ani dobre charaktery. Dlatego pani Robinson po prostu przeniosła córkę o klasę wyżej, co sama Michelle wskazuje jako jeden z tych punktów w jej życiorysie, które zadecydowały o kierunku, w którym potoczyły się jej dalsze losy. Dzięki tej decyzji matki nie straciła wiary w siebie, zachowała też zapał do nauki.

Kwestia wiary w swoje możliwości i zdolności to zresztą jeden z przewodnich tematów biografii Michelle Obamy. Drugi, który się z nimi łączy, to oczywiście stosunki rasowe, które są opisane w sposób dość obiektywny (o ile mogę to właściwie ocenić z drugiego końca oceanu). Michelle dostrzega niechęć i uprzedzenia zarówno u białych, jak i u czarnych. Marazm i przekonanie o braku możliwości osiągnięcia czegokolwiek są, według niej, równie zabójcze dla afroamerykańskiej społeczności, jak uprzedzenia białych. 

Po historii rodziny Robinsonów mamy urocze, ale poprzetykane niekiedy dość ironicznymi uwagami strony na temat poznania się z Barackiem, wspólnej pracy, pierwszych randek czy późniejszego funkcjonowania ich małżeństwa.  Śledzimy rozwój kariery zawodowej Michelle i jej próby godzenia pracy z obowiązkami żony i matki. A po wspomnianym już szczegółowym opisie kampanii prezydenckiej nadchodzi czas na niekiedy bardzo emocjonujące rozdziały zawierające opis życia i funkcjonowania w Białym Domu. Tę część książki spokojnie można by było zatytułować "Jak zostać prezydentową i nie zwariować". Z jednej strony pani Obama pokazuje nam Biały Dom jako złotą klatkę, gdzie spełniane są wszystkie potrzeby i zachcianki za cenę oddania znacznej części wolności osobistej. Dziwaczny świat, w którym wyzwaniem staje się wyjście na własny trawnik czy samodzielne pójście na zakupy, nie mówiąc już o wizycie w szkole córek. Czytelnik towarzyszy Michelle w nieustannym boju o zapewnienie sobie i rodzinie choćby namiastki normalnego życia. 

Z drugiej strony mamy Biały Dom - kombinat, gdzie cały zastęp ludzi pracuje nieustannie na rzecz prezydenta i jego rodziny. Każdy najdrobniejszy element codziennego życia musi być drobiazgowo przeanalizowany, zaplanowany i wykonany przez odpowiedniego człowieka. Oczywiście zgodnie z amerykańską kulturą autorka wspomina, często nawet z nazwisk, tych wszystkich ludzi, którzy o nią dbali podczas mieszkania w siedzibie prezydentów USA. Gorąco im dziękuje w wielu miejscach książki, co odebrałam jako bardzo sympatyczne i serdeczne (a zapewne jest to po prostu dobre amerykańskie wychowanie).

Becoming. Moja historia jest tak skonstruowana, żeby budować analogie pomiędzy losami autorki a spotykanymi przez nią na swojej drodze osobami, w szczególności afroamerykańskimi dziewczętami. Kiedy podczas jednej z wizyt zagranicznych Michelle odwiedza londyńską szkołę, w której uczą się dziewczęta z mniejszości etnicznych, pisze w swoich wspomnieniach, że widziała w nich siebie z przeszłości, a uczennice mogą być przyszłą nią. Wspominając przypadkowo zastrzeloną zdolną afroamerykańską nastolatkę, zaznacza, że ona sama kiedyś mogła nią być. Dzięki temu autobiografia staje się w pewien sposób dopełnieniem rozpoczętego przez Michelle programu zachęcającego dziewczęta do nauki.

Jednak jej losy są przedstawione też w taki sposób, żeby stać się uniwersalnym obrazem kobiety wydeptującej sobie swoją ścieżkę w świecie. Z takim wizerunkiem wiele kobiet, niekoniecznie Afroamerykanek, może się również w jakimś stopniu utożsamić. Ja też znalazłam kilka fragmentów, który poruszyły we mnie czułe struny. 

Jednym z nich był opis spotkania z licealną doradczynią zawodową, która stwierdziła, że Michelle chyba jednak nie nadaje się szkoły wyższej, którą sobie wybrała, czyli Princeton. Tym stwierdzeniem uraziła dumę młodej Robinsonówny i wzbudziła jej zdenerwowanie, ale nie udało się jej zasiać w niej niepewności. Michelle nie uwierzyła w tę opinię i wysłała aplikację. I oczywiście się dostała.
Podczas czytania tego fragmentu stanęło mi przed oczami wydarzenie z mojego życia, bardzo podobne do opisanej historii. Miało ono miejsce w liceum, pod koniec trzeciej czy czwartej klasy. Przechadzając się po klasie nasza polonistka ogłosiła donośnie, żebyśmy nie próbowali zdawać na polonistykę, bo przy tej liczbie godzin nie jest w stanie nas przygotować i tylko wstydu narobimy na egzaminie.

Już wtedy byłam zdecydowana na ten właśnie kierunek studiów, ale jej słowa nie wzbudziły we mnie specjalnej trwogi. Zawsze dużo czytałam i uczyłam się samodzielnie. Dlatego zakładałam, że nawet jakbym się nic więcej nie nauczyła już w szkole, to na studia i tak się dostanę, więc skwitowałam słowa nauczycielki mruknięciem do siebie "taaa jasne". W następnym roku zdałam na dwa kierunki studiów, z czego jeden to właśnie była polonistyka na Uniwersytecie Jagiellońskim i to ją ostatecznie wybrałam i ukończyłam. Nieraz się potem zastanawiałam, co by na to powiedziała nasza polonistka, gdyby wiedziała. Teraz po przeczytaniu autobiografii Michelle Obamy zastanawiam się nad jeszcze jedną kwestią: ile osób jej słowa wtedy faktycznie zniechęciły i powstrzymały przed realizacją marzeń.

Ta sytuacja miała miejsce dobre kilkanaście lat temu, ale widzę, że tego typu mentalność jest wciąż obecna u ludzi zajmujących się w Polsce edukacją. Wystarczy chociażby przywołać wydarzenia sprzed kilku tygodni związane z brakiem miejsc w liceach i słowa tej nieszczęsnej kurator oświaty, że "marzenia nie zawsze się spełniają".

Dlatego na koniec zamieszczam akapit z książki Michelle Obamy przypominający o tym, żeby nie przejmować się oceną dokonaną przez ludzi, którzy nas nie znają, nie są nam przychylni i nie wspierają naszego rozwoju.

Miałam szczęście poznać w życiu wielu niezwykłych ludzi sukcesu - światowych przywódców, wynalazców, muzyków, astronautów, sportowców, profesorów, przedsiębiorców, artystów i pisarzy, pionierów medycyny i naukowców. Niektóre z tych osób (nie dość wiele z nich) były kobietami. Niektóre (nie dość wiele) -  Afroamerykanami lub osobami o kolorze skóry innym niż biały. Niektóre urodziły się biedne lub wiodły życie, jakie wielu z nas uznałoby za pełne niesprawiedliwych przeciwności losu, a jednak działały tak skutecznie, jakby świat im we wszystkim sprzyjał. Oto, czego się dowiedziałam: każda z tych osób napotkała na swojej drodze kogoś, kto w nią wątpił. Niektórym wciąż towarzyszą ogromne rzesze krytyków i pesymistów krzyczących "a nie mówiłem!" przy każdej ich najmniejszej pomyłce czy błędnym kroku. Ten hałas nigdy nie milknie. Znani mi ludzie, którzy odnieśli największy sukces, nauczyli się to ignorować. Opierają się na osobach, które w nich wierzą, i po prostu idą naprzód.


Nauka online cz. II

Nauka online - kursy na Udemy.com Stronę Udemy.com kojarzyłam już od kilku lat i nieraz zastanawiałam się, czy faktycznie warto płacić niera...