niedziela, 21 lutego 2021

Nauka online cz. II


Nauka online - kursy na Udemy.com


Stronę Udemy.com kojarzyłam już od kilku lat i nieraz zastanawiałam się, czy faktycznie warto płacić nieraz takie duże sumy za szkolenie online. Żaden z oferowanych kursów jednak nie wydawał mi się na tyle potrzebny, żeby zaryzykować wydanie takiej kwoty. W ubiegłym roku w Czarny Piątek zobaczyłam całkiem atrakcyjną, promocyjną ofertę jednego z kursów i pomyślałam, że tym razem sprawdzę, czy Udemy.com warte jest swojej sławy.

Zakupiłam dwa kursy w promocyjnej cenie, po około 30-40 złotych każdy. Pierwszy z nich dotyczył podstaw Scruma i metodyki Agile. Moje zainteresowanie Scrumem wzięło się stąd, że samo słowo coraz częściej pojawiało się ostatnio w rozmowach znajomych czy ich profilach na Linkedinie, więc postanowiłam trochę zgłębić temat, żeby wreszcie wiedzieć, o co chodzi. Trzygodzinny kurs Podstawy Scrum - Teoria, Praktyka, Certyfikacja okazał się całkiem wartościowym wprowadzeniem w świat pojęć metodyki scrumowej i nadspodziewanie dla mnie interesującym. Zaczęłam się nawet zastanawiać, czy w przyszłości nie pokierować swojej ścieżki kariery w stronę stanowiska Scrum Mastera.

Kurs jest przygotowany w dość przejrzysty sposób, a dostęp do niego jest nieograniczony czasowo, więc w razie potrzeby można wrócić do poszczególnych modułów. Pojęcia wytłumaczono w sposób całkowicie zrozumiały dla takiego laika, jak ja. Wartościowy jest również końcowy moduł szkolenia, dotyczący certyfikatów, w którym można się dowiedzieć, z jakich materiałów korzystać podczas przygotowywania się do nich. Po każdym module kursu jest test (można do niego podchodzić wielokrotnie). Po przerobieniu wszystkich lekcji otrzymujemy certyfikat ukończenia szkolenia, w formacie .jpeg, bardzo sympatyczna sprawa. Jedyna rzecz, która mnie trochę irytowała w trakcie korzystania z kursu, to zapętlone animacje na planszach szkoleniowych, które mnie nieco rozpraszały (w domyśle niektóre z nich miały być zabawne, ale to nie mój typ humoru 😏).

Pierwsze spotkanie z Udemy okazało się owocne, dlatego też dość szybko zaczęłam kolejne szkolenie. Jest to Alan Sharpe's 20-Hour Copywriting Masterclass, kurs przygotowany i prowadzony przez kanadyjskiego weterana copywritingu (30 lat pisania tekstów reklamowych!). Początkowe lekcje nie były dla mnie specjalnie odkrywcze, ale im dalej w kurs, tym więcej nowości - obecnie jestem w połowie i mam odczucie, że już bardzo dużo skorzystałam z tego szkolenia. Autor daje 30-dniową gwarancję zwrotu pieniędzy, ale szczerze wątpię, czy jest wiele osób, które korzystają z tej opcji 😀 Ja w każdym bądź razie nie żałuję pieniędzy wydanych na ten kurs, bo na pewno wiedza w nim zawarta przyda mi się zarówno w pracy, jak i przy własnych projektach. Jeden z omawianych przez Alana Sharpe'a przykładów, wziętych z słynnej kampanii reklamowej Wolksvagena z lat 60 i 70, poddał mi na przykład pomysł na atrakcyjną prezentację mojego portfolio. 

Podsumowując: wyżej wymienione kursy polecam dla zainteresowanych, a jeżeli rozpocznę kolejne szkolenie na Udemy.com (co zapewne nastąpi), to oczywiście nie zapomnę umieścić na blogu krótkiej recenzji. 


środa, 6 stycznia 2021

Nauka online cz. I


Jak konstruktywnie spędzić czas kwarantanny - nauka online  😷


Wszystko co oglądamy, słuchamy czy czytamy, pozostaje w jakiś sposób w umyśle - nawet jeśli tego nie chcemy. Każda informacja, która do nas dociera, zostawia w nim jakieś ślady. Szczególnie w trakcie pandemii trudno jest zachować spokój ducha, jeśli się dużo korzysta z mediów. Włączasz telewizor, a tam kolejna konferencja premiera, który referuje setne już zmiany w obostrzeniach. Wchodzisz do Internetu, a tam wszędzie artykuły mniej lub bardziej związane z koronawirusem. Oczywiście, trzeba być na bieżąco ze zmianami w prawie czy ogólnej sytuacji epidemicznej, ale nadmiar tego typu wiadomości może być naprawdę przytłaczający dla naszej psychiki. Dlatego dobrze jest wyznaczyć sobie codziennie konkretną porę na zapoznawanie się z bieżącymi wiadomościami, a w pozostałym wolnym czasie zająć umysł rzeczami bardziej pozytywnymi i konstruktywnymi. 

Ja na przykład podczas epidemii odkryłam świat szkoleń i wykładów online. Wcześniej zdarzało mi się korzystać z kursów językowych dostępnych w Internecie (np. z materiałów na stronie BBC), ale jakoś nigdy nie zdecydowałam się na kurs dotyczący konkretnych zawodowych umiejętności. Zawsze wydawało mi się, że kurs online to jednak nie to samo, co taki przeprowadzany na żywo. Chociażby z tego powodu, że na zajęciach, na których są fizycznie obecnie inni uczniowie, pewien procent wiedzy zdobywa się dzięki pytaniom i interakcjom między uczestnikami. Przez ostatnie kilka miesięcy zweryfikowałam jednak moje zdanie na temat nauki online i w końcu uznałam ją za pełnoprawne źródło zdobywania wiedzy 😉


Konferencje TED


Właściwie to wszystko od nich się zaczęło. Nieraz oglądałam materiały nagrane na tych konferencjach, głównie ze względu na naukę języka angielskiego - a przy okazji dowiadywałam się wielu interesujących rzeczy. Algorytm YouTuba oczywiście podpowiadał mi kolejne TED Talks, które mogłyby mnie zainteresować. Pewnego dnia w październiku, gdy przebywałam na kwarantannie, wśród proponowanych filmów pojawiła się zapowiedź konferencji Countdown, która miała dotyczyć katastrofy klimatycznej. Nie miałam wtedy nic specjalnie ciekawego do roboty, nie licząc smutnego i dołującego rozmyślania nad kwestią, czy złapałam wirusa, czy nie. Skorzystałam więc z propozycji sprytnego algorytmu. 

Konferencja trwała ponad pięć godzin i była dla mnie cudownym przeżyciem. Brało w niej udział wielu wspaniałych i inspirujących ludzi, którzy nie tylko wzywali do działań w celu powstrzymania globalnego ocieplenia, ale też przedstawiali, co ich społeczności zrobiły już dla ochrony środowiska i co planują zrobić. Byli naukowcy, którzy nie tylko przedstawiali zatrważające fakty, dotyczące obecnej sytuacji klimatycznej, ale też pokazywali rozwiązania - jak profesor Carlos Moreno z Sorbony, który zajmuje się kwestią rozwoju miast i tworzenia w nich bardziej bardziej ekologicznych i przyjaznych ludziom rozwiązań. Na konferencji przedstawiał koncepcję "piętnastominutowego miasta", która ma być wcielona w życie w Paryżu. Szczególnie budujące (i w pewien sposób zawstydzające) były wystąpienia przedstawicieli państw, które tradycyjnie nazywamy "krajami rozwijającymi się", które pokazywały, że nawet w państwach dysponujących niewielkimi środkami można wdrażać rozwiązania dobre dla ludzi i środowiska. Yvonne Aki-Sawyerr z Sierra Leone, która jest burmistrzem stołecznego miasta Freetown, opowiadała o tym, jak postanowiła przed upływem swojej kadencji posadzić milion drzew w mieście, aby zapobiec osuwiskom, zagrażającym położonym na wzgórzach domom. 

Dodatkowym plusem udziału w konferencji było to, że przestałam się martwić możliwością zachorowania na koronawirusa. Zaczęłam się zdecydowanie bardziej martwić podniesieniem globalnej temperatury o dwa stopnie. I tak sprawdziła się stara mądrość, która głosi, że najlepszym sposobem na bezproduktywne rozpamiętywanie własnych zmartwień jest zajęcie się cudzymi problemami 😃

W każdym razie podczas tzw. narodowej kwarantanny gorąco polecam oglądanie konferencji TED. Na jutubowym profilu TED i na stronie organizacji znajdziecie przemowy i wykłady na wiele tematów - i wiele indywidualnych punktów widzenia świata. Zgodnie z mottem, którym jest "szerzenie idei wartych propagowania", tematyka materiałów TED jest szeroka i nieraz zaskakująca, jak np. jeden z najnowszych wykładów, zatytułowany "You smell with you body, not just you nose".  Konferencje TED to również niewyczerpane źródło materiałów dotyczących rozwoju osobistego, procesów podejmowania decyzji czy radzenia sobie z różnymi emocjami i problemami. 

Wykłady są w języku angielskim (plus angielskie napisy), a tylko część z nich ma dostępne napisy w innych językach, w tym polskim. Wydaje mi się jednak, że osoby ze średniozaawansowanym poziomem angielskiego nie powinny mieć problemów ze zrozumieniem materiałów. Prelegenci mówią bardzo wyraźnie i dość wolno. Mój poziom angielskiego to takie dość mocne B2 i raczej nie miałam problemu ze zrozumieniem żadnego z wykładów, poza typowo specjalistycznym słownictwem.

W następnym poście opiszę kolejne możliwości zdobywania wiedzy online, z których skorzystałam w czasie pandemii (między innymi moje doświadczenia z kursami na portalu Udemy.com).

czwartek, 24 września 2020

Minimalizm - półtora roku później

 


Moja przygoda z minimalizmem rozpoczęła się w zeszłym roku w zimie, gdy przeczytałam książkę Anny Mularczyk-Meyer "Minimalizm po polsku". Muszę przyznać, że miałam wtedy wielki zapał do wprowadzenia w życie zasad w niej przedstawionych - i faktycznie, udało mi się "zerwać" z niektórymi przedmiotami, zmieniłam nawyki dotyczące kupowania ubrań, książek czy przygotowywania jedzenia. Część z tych zmian znacząco wspomogła rewolucja w stylu życia, spowodowana przez pandemię, inne zaczęłam wprowadzać już dużo wcześniej. Myślę jednak, że wszystkie te zmiany będą miały charakter trwały, niezależnie od ich genezy. 

1. Porządki.

Zawsze mi się wydawało, że należę do osób, które nie mają tendencji do nadmiernego gromadzenia rzeczy czy chomikowania niepotrzebnych przedmiotów. Albo inaczej: wiedziałam, że mam taką tendencję, ale byłam przekonana, że jestem w stanie ją okiełznać. Zazwyczaj nie kupowałam przecież przedmiotów tylko dlatego, że były na promocji. Co jakiś czas robiłam przegląd ubrań, książek czy innych posiadanych rzeczy; część z nich wyrzucałam bądź oddawałam innym. Pomimo tego, gdy w czerwcu przeprowadzałam się do nowego mieszkania, przeraziłam się podczas pakowania i rozpakowywania swojego skądinąd skromnego, zgromadzonego w jednym pokoju, dobytku. Nie uświadamiałam sobie, jak wiele posiadam rzeczy, z których nie robię użytku, albo mam je jedynie z przyzwyczajenia, bo wcale nie są mi potrzebne. W nowym pokoju tak rozłożyłam swoje klamoty, żeby nie mieć problemu z bieżącą kontrolą stanu tego, co posiadam. Od czasu do czasu też się zastanawiam, czy jeszcze jakoś nie zmniejszyć swojego dobytku (kilka worków już opuściło moje gospodarstwo). Mam też gorące postanowienie, jeszcze bardziej gorące niż w zeszłym roku, żeby nie kupować nic, co nie jest faktycznie potrzebne - chociażby z tego powodu, że mogą być problemy przy kolejnej przeprowadzce 😀

2. Ubrania

Tutaj zmiany wprowadziłam już wiele miesięcy temu. Ograniczyłam kupowanie ubrań tych najbardziej modnych, nie kupuję też garderoby w sezonowe wzory. W zasadzie wszystko, co nabyłam w przeciągu ostatniego roku, z wyjątkiem może trzech rzeczy, posiada uniwersalny król i jednolity kolor, ewentualnie jakiś ponadczasowy wzór, jak np. biało-czarne paski czy krata.

Ciężko mi było zrezygnować ze wzorzystych tkanin, bo bardzo je lubiłam, ale w tym wypadku zdrowy rozsądek zwyciężył: wzór modny w obecnym sezonie za pół roku już będzie przeżytkiem. Podobnie z fasonem - staram się kupować rzeczy jak najbardziej uniwersalne, choć niekoniecznie super modne. Inspiracji modowych szukam w Internecie coraz rzadziej, nie odczuwam potrzeby bycia na bieżąco z trendami. Inna sprawa, że teraz są na topie ubrania, które niezbyt mi się podobają; ciekawe, czy wytrwam w swoim postanowieniu, gdy będzie modny styl, który lubię.

3. Książki

Na razie nie pozbywam się biblioteczki, natomiast przy okazji przeprowadzki przejrzałam dokładnie swój księgozbiór i jego część przeznaczyłam na oddanie na Wielką Zbiórkę Książek. Mam też postanowienie: nie kupuję żadnej książki, zanim nie przeczytam tych, które mam, a które czekają długimi miesiącami na to, żebym wreszcie rzuciła na nie okiem. Przy okazji przeprowadzki okazało się, rzecz jasna, że takich książek jest więcej, niż myślałam.

4. Kwiatki doniczkowe

Od zeszłego roku kupiłam tylko jeden nowy kwiatek, choć generalnie sklepy ogrodnicze i kwiaciarnia stanowią dla mnie taką samą pokusę, jak księgarnia. Postawiłam za to na rozmnażanie tych roślin, które już mam oraz ich wymianę.

5. Artykuły papiernicze

Rysowanie to moje hobby, próbowałam również malować, często piszę odręcznie. Dlatego dział papierniczy, szczególnie dobrze wyposażony, zawsze spowalniał moją drogę przez supermarket. Od zeszłego roku praktycznie nie kupiłam nic z tego typu asortymentu, oprócz dwóch ołówków - mam wciąż duży zapas przyborów do pisania i rysowania. Zamierzam kupować nowe, gdy zużyję te zapasy. 

6. Jedzenie i kupowanie żywności

Może się to wydawać dziwne, ale podczas blisko trzymiesięcznej pracy z domu, spowodowanej przez pandemię, schudłam 3 kg. Bardzo mnie to zaskoczyło, muszę przyznać. Przyczyną było całkowite przerzucenie się na jedzenie przygotowane w domu - wcześniej korzystałam z firmowej kantyny, w której (jak mi się wydaje) jedzenie było całkiem zdrowe. Natomiast porcje były jednak za duże dla takiej małej osoby, jak ja 😉 Obecnie staram się większość posiłków do pracy przygotowywać własnoręcznie. Żeby nie przeznaczać na to zbyt dużo czasu, uprościłam składy i przepisy. Od dłuższego czasu również staram się w miarę możliwości używać do gotowania lokalnych składników, a przynajmniej takich, które pochodzą z Europy. Żegnaj, awokado! Żegnaj, mango! Jabłko też jest OK. Albo przynajmniej pomarańcza.

Nie wyznaczam sobie żadnych celów czy wyzwań, jeśli chodzi o minimalizm. Natomiast gdy poczuję, że jeszcze chcę ograniczyć ilość posiadanych przedmiotów, to po prostu się zastanowię, jak to zrobić 😏

wtorek, 8 września 2020

Marta Sapała, Na marne



 


Czy obierki z ziemniaków i innych warzyw to odpadki, które powinny wylądować w śmietniku, czy raczej surowiec do ponownego użycia? Dawniej odpowiedź na to pytanie wydawała mi się oczywista. Teraz, po przeczytaniu książki Marty Sapały, kwestia skórek i obierek nie wydaje mi się taka prosta, podobnie jak wiele innych spraw związanych z wytwarzaniem i konsumpcją żywności czy gospodarką odpadami.

W książce Na marne autorka opisuje mniej oczywiste i niekoniecznie powszechnie znane aspekty marnowania żywności. Nie daje przy tym łatwych odpowiedzi, jak ograniczyć to marnotrawstwo, bo oczywiście takich łatwych odpowiedzi nie ma. Im bardziej zagłębia się w dany temat, tym bardziej pokazuje nam jego złożoność i to, jak wiele czynników składa się na dane zjawisko. Pierwszy przykład z brzegu: statystyki, które mówią o marnowaniu żywności w Europie, nie są wcale miarodajne, ponieważ trudno je uzyskać i wciąż są niepełne. Kolejny przykład: określenie, co można nazwać zmarnowaną żywnością, a co nie. W tej kwestii jest praktycznie tyle opinii, co ludzi. Podobnie oficjalne liczenie zmarnowanego jedzenia zależy od przyjętej metodyki. Marta Sapała doskonale pokazuje tę mnogość spojrzeń na kwestię jedzenia i odpadów żywieniowych. Przy okazji opisuje też, jak pewne wydarzenia wpłynęły na przemiany w podchodzeniu do resztek jedzenia w Polsce, na przykład jeden z rozdziałów poświęca głośnej swego czasu sprawie piekarza z Legnicy, która jak się okazuje, nie była tak czarno-biała, tak oczywista, jak pokazywały ją media.

Czy warto przeczytać książkę Na marne? Ja nie żałuję poświęconego jej czasu, na pewno można w niej znaleźć pewne wskazówki czy punkty zaczepienia do refleksji nad tym, ile sami marnujemy i co możemy z tym zrobić. Cieszę się też, że dzięki Marcie Sapale o wiele lepiej teraz rozumiem pewne zależności i procesy. Dowiedziałam się na przykład o zjawiskach i ruchach społecznych, o których wcześniej nie miałam pojęcia. Dzięki książce Na marne bardziej oczywiste też stało się dla mnie, za które obszary marnowania żywności odpowiadamy my, konsumenci, a za które producenci czy dystrybutorzy. Zatem polecam - dla poszerzenia horyzontów ;)

niedziela, 24 listopada 2019

Agatha Christie, I nie było już nikogo


Kiedyś natrafiłam przypadkiem w internecie na listę najlepiej sprzedających się książek na świecie. Był tam oczywiście Władca Pierścieni, Harry Potter czy Mały Książę, książki wciąż powszechnie kupowane i czytane. Było też trochę komercyjnych sukcesów z dawnych epok, dzisiaj zupełnie zapomnianych. Pomiędzy tymi wszystkimi publikacjami znajdował się jeden tytuł, który jakoś szczególnie mnie zaskoczył, mianowicie And Then There Were None autorstwa Agathy Christie. Ponad 100 mln sprzedanych egzemplarzy i 7 miejsce wśród najlepiej sprzedających się książek wszech czasów. Pomyślałam wtedy, co mogło aż tak bardzo poruszyć wyobraźnię czytelników?

Zachęcona następnie przez znajomą fankę angielskiej pisarki, postanowiłam sama sprawdzić, czy książka I nie było już nikogo również na mnie wywrze podobne wrażenie, co na tych milionach ludzi. I sprawdzić to w oryginale, żeby nic mi nie umknęło. Czekając na pojawienie się oryginalnej książki w mojej ulubionej księgarni internetowej nie wytrzymałam i obejrzałam serial BBC, który powstał na jej podstawie. Jak się okazało później - żadna strata. Adaptacja w wielu miejscach odbiega od oryginalnego pomysłu autorki, dlatego obejrzenie serialu nie popsuło mi w ogóle przyjemności z późniejszego czytania książki (oczywiście wersja Agathy o wiele lepsza).
Koncepcja bezwzględnej sprawiedliwości, decydowania przez jednostkę o życiu innych ludzi, która w książce robi duże wrażenie, w serialu trochę się rozmyła. Być może dlatego, że książkowy morderca dostał więcej miejsca do wytłumaczenia swoich poglądów i czynów, przez co jest bardziej wielowymiarową postacią, niż jego telewizyjny odpowiednik. Być może zawiniło też wprowadzenie do serialu scen z pogranicza paranormalności, których Agatha Christie na pewno nie pochwaliłaby, czy dodanie brutalności niektórym zbrodniom. Takie niepotrzebne efekciarstwo i sztuczne podkręcanie atmosfery, bo pomysły autorki same się doskonale bronią. Mimo to serial sam w sobie nie jest znowu taki zły, aktorsko i realizacyjnie stoi na typowo brytyjskim poziomie, czyli dość wysokim. Zatem polecam.

Ale wracając do książki - co jest w niej takiego, że podbiła serca milionów czytelników? Ciężko o tym napisać bez spojlerowania. Dlatego gdybym miała odpowiedzieć jak najkrócej - chodzi po prostu o zaspokojenie podstawowego poczucia sprawiedliwości. Instynktu, jaki mam nie tylko my, ale który również zaobserwowano u zwierząt. Poczucie, że jeżeli dwie istoty zrobiły to samo, to powinny otrzymać również to samo w zamian, zarówno jeśli chodzi o nagrodę, jak i o karę. Ten instynkt każe nam się cieszyć, gdy nasz sportowy idol zwycięża. Dzięki temu instynktowi oburzamy się, gdy nagroda jest przyznana komuś, kto oszukiwał bądź pracował mniej niż inni. Gdy słyszymy, że ktoś kto zabił człowieka, jadąc pod wpływem alkoholu, dostał tylko trzy lata więzienia. Podstawowe poczucie sprawiedliwości, wspólne dla większości ludzi, dzięki któremu przyjmujemy za oczywiste, że za małą zbrodnię powinna być mała kara, za dużą - odpowiednio większa. Na tym właśnie instynkcie przez całą swoją powieść gra Agatha Christie. I robi to niesamowicie skutecznie, przewrotnie i przekonująco. Polecam.

czwartek, 12 września 2019

Michelle Obama, Becoming. Moja historia




Kiedy Boris Johnson wyszedł ze swojego pierwszego - jako premier - spotkania z królową Elżbietą, wbrew przyjętym w Wielkiej Brytanii zasadom wspomniał publicznie, o czym rozmawiali. Monarchini miała się podobno zdziwić, że chciał zostać premierem i stwierdzić, że nie wyobraża sobie, jak ktokolwiek może pragnąć zostać pierwszym ministrem Wielkiej Brytanii. Trudno stwierdzić, czy Johnson wyczuł ostrze ironii królowej, czy raczej odebrał to stwierdzenie jako pochwałę. W każdym razie to wydarzenie zapadło mi w pamięć głównie dlatego, że zbiegło się w czasie z lekturą autobiografii Michelle Obamy, podczas której niejednokrotnie podobne stwierdzenie przychodziło mi na myśl. Bycie pierwszą damą to naprawdę żadna fajna fucha, o wiele gorsza nawet, niż bycie premierem Zjednoczonego Królestwa w czasie zawirowań Brexitowych. 

Michelle Obama nie była specjalną zwolenniczką kandydowania męża do senatu, ani nie podzielała jego zapędów do prezydentury, ale nie chciała przecież powstrzymywać go przed realizacją marzeń. Czuła niechęć do polityki i - jak wynika z książki - dalej ją czuje, tymczasem wbrew własnej woli została wrzucona w sam środek życia politycznego, do którego wymagających i nieubłaganych reguł musiała się w jakimś stopniu przystosować. Ambitna kobieta, która przez całe życie starała się być panią własnego losu, musiała nauczyć się żyć niejako w cieniu męża, według szaleńczego rytmu wyznaczanego przez jego obowiązki państwowe. 

Żywiołem Michelle były działania na rzecz lokalnej społeczności, które przynosiły wymierne efekty, co dawało jej dużo satysfakcji. Jednakże to, co zdecydowało o jej sukcesie w życiu zawodowym, nagle po zostaniu żoną prezydenta okazywało się wadą. Bezpośredni sposób bycia i konkretne, trafiające w sedno wypowiedzi - to cechy na pewno przydatne, gdy się działa na rzecz niedużej wspólnoty i chce przekonać ludzi do współpracy. Nie okazały się natomiast dobrze odbierane u kobiety, której podstawową funkcją miało być ocieplanie wizerunku męża. Koniec końców Michelle wyszła obronną ręką z prób sformatowania jej przez specjalistów od pijaru. Czasami godząc się na pewne ograniczenia, a często wręcz przeciwnie, starając się włożyć jak najwięcej siebie i swoich przekonań w sztywne ramy obowiązków i powinności pierwszej damy. Sprytnie wykorzystała swoje możliwości i popularność, żeby propagować ważne dla jej serca idee. 

Mimo wszystko czytając Becoming mam wrażenie, że wiązało się to z wielkim kosztem osobistym, może nawet zbyt wielkim. Nie sposób też nie dostrzec u autorki rozczarowania samym życiem politycznym w Ameryce, podziałem na dwie odwiecznie walczące ze sobą strony, co skutecznie uniemożliwia wprowadzenie pożytecznych i potrzebnych reform (od razu tutaj nasuwa się porównanie z obecną sytuacją w naszym kraju i ideologiczną walką pomiędzy dwoma obozami).

Natomiast sama amerykańska machina wyborcza jest dużo bardziej skomplikowana, niż to, co znamy z naszego podwórka. Prawybory, walka o elekcje najpierw wewnątrz samych partii, ciągłe wiece wyborcze i spotkania w różnych miejscach kraju, zajmującego cały olbrzymi kontynent.... Michelle Obama opisuje to z prawniczą dokładnością, więc jeśli kogoś nie interesują zawiłości amerykańskiej polityki wewnętrznej, może poczuć się znużony tą częścią książki. 

Bardziej przystępna wydaje się natomiast historia rodziny Michelle, jej przodków i ich losów na tle przemian społecznych w Ameryce. Możemy na przykładzie jej rodziny zobaczyć zwyczajne życie afroamerykańskiej niższej klasy średniej, a na przykładzie dzielnicy South Side w Chicago - zmiany, których doświadczało amerykańskie społeczeństwo. 

Przodkowie Michelle byli niewolnikami. Każde kolejne pokolenie jednak osiągało wyższy szczebel na drabinie społecznej, aż do Michelle, która skończyła prestiżowe studia i rozpoczęła pracę w renomowanej firmie prawniczej, a w końcu została pierwszą damą USA. Autorka jednak nie kreuje siebie na jakąś super-bohaterkę, która zdobyła wszystko własnym sumptem. Choć w książce jest dużo akapitów o pracowitości i ambicji autorki, to Michelle jednocześnie pokazuje, że na ten awans społeczny złożyło się wiele czynników. Jednym z najważniejszych, oprócz przemian w społeczeństwie amerykańskim, dających równe prawa Afroamerykanom, byli ludzie, których przyszła studentka Harvardu spotkała na swojej drodze. 

Pierwsi z nich to oczywiście rodzice. Ojciec, cechujący się wielką pracowitością, który był dla Michelle wielkim autorytetem i oparciem. Jego motto "ludzie są w większości dobrzy, o ile dobrze się ich traktuje" to myśl, która stała się również mottem autorki i wielokrotnie powraca w książce, niekoniecznie dosłownie - czasem jest sugestią rozwiązywania trudnych problemów z młodzieżą, innym razem sposobem na odnalezienie się w grupie. 
Matka, która zawsze pozwalała dzieciom mówić to, co myślą i podejmować własne decyzje. Spokojna, ale i uparta kobieta, która potrafiła w porę dostrzec niebezpieczeństwo utknięcia córki w niezdrowym środowisku szkolnym z powodu niekompetentnej nauczycielki, nie lubiącej dzieci i nie wierzącej w ich możliwości ani dobre charaktery. Dlatego pani Robinson po prostu przeniosła córkę o klasę wyżej, co sama Michelle wskazuje jako jeden z tych punktów w jej życiorysie, które zadecydowały o kierunku, w którym potoczyły się jej dalsze losy. Dzięki tej decyzji matki nie straciła wiary w siebie, zachowała też zapał do nauki.

Kwestia wiary w swoje możliwości i zdolności to zresztą jeden z przewodnich tematów biografii Michelle Obamy. Drugi, który się z nimi łączy, to oczywiście stosunki rasowe, które są opisane w sposób dość obiektywny (o ile mogę to właściwie ocenić z drugiego końca oceanu). Michelle dostrzega niechęć i uprzedzenia zarówno u białych, jak i u czarnych. Marazm i przekonanie o braku możliwości osiągnięcia czegokolwiek są, według niej, równie zabójcze dla afroamerykańskiej społeczności, jak uprzedzenia białych. 

Po historii rodziny Robinsonów mamy urocze, ale poprzetykane niekiedy dość ironicznymi uwagami strony na temat poznania się z Barackiem, wspólnej pracy, pierwszych randek czy późniejszego funkcjonowania ich małżeństwa.  Śledzimy rozwój kariery zawodowej Michelle i jej próby godzenia pracy z obowiązkami żony i matki. A po wspomnianym już szczegółowym opisie kampanii prezydenckiej nadchodzi czas na niekiedy bardzo emocjonujące rozdziały zawierające opis życia i funkcjonowania w Białym Domu. Tę część książki spokojnie można by było zatytułować "Jak zostać prezydentową i nie zwariować". Z jednej strony pani Obama pokazuje nam Biały Dom jako złotą klatkę, gdzie spełniane są wszystkie potrzeby i zachcianki za cenę oddania znacznej części wolności osobistej. Dziwaczny świat, w którym wyzwaniem staje się wyjście na własny trawnik czy samodzielne pójście na zakupy, nie mówiąc już o wizycie w szkole córek. Czytelnik towarzyszy Michelle w nieustannym boju o zapewnienie sobie i rodzinie choćby namiastki normalnego życia. 

Z drugiej strony mamy Biały Dom - kombinat, gdzie cały zastęp ludzi pracuje nieustannie na rzecz prezydenta i jego rodziny. Każdy najdrobniejszy element codziennego życia musi być drobiazgowo przeanalizowany, zaplanowany i wykonany przez odpowiedniego człowieka. Oczywiście zgodnie z amerykańską kulturą autorka wspomina, często nawet z nazwisk, tych wszystkich ludzi, którzy o nią dbali podczas mieszkania w siedzibie prezydentów USA. Gorąco im dziękuje w wielu miejscach książki, co odebrałam jako bardzo sympatyczne i serdeczne (a zapewne jest to po prostu dobre amerykańskie wychowanie).

Becoming. Moja historia jest tak skonstruowana, żeby budować analogie pomiędzy losami autorki a spotykanymi przez nią na swojej drodze osobami, w szczególności afroamerykańskimi dziewczętami. Kiedy podczas jednej z wizyt zagranicznych Michelle odwiedza londyńską szkołę, w której uczą się dziewczęta z mniejszości etnicznych, pisze w swoich wspomnieniach, że widziała w nich siebie z przeszłości, a uczennice mogą być przyszłą nią. Wspominając przypadkowo zastrzeloną zdolną afroamerykańską nastolatkę, zaznacza, że ona sama kiedyś mogła nią być. Dzięki temu autobiografia staje się w pewien sposób dopełnieniem rozpoczętego przez Michelle programu zachęcającego dziewczęta do nauki.

Jednak jej losy są przedstawione też w taki sposób, żeby stać się uniwersalnym obrazem kobiety wydeptującej sobie swoją ścieżkę w świecie. Z takim wizerunkiem wiele kobiet, niekoniecznie Afroamerykanek, może się również w jakimś stopniu utożsamić. Ja też znalazłam kilka fragmentów, który poruszyły we mnie czułe struny. 

Jednym z nich był opis spotkania z licealną doradczynią zawodową, która stwierdziła, że Michelle chyba jednak nie nadaje się szkoły wyższej, którą sobie wybrała, czyli Princeton. Tym stwierdzeniem uraziła dumę młodej Robinsonówny i wzbudziła jej zdenerwowanie, ale nie udało się jej zasiać w niej niepewności. Michelle nie uwierzyła w tę opinię i wysłała aplikację. I oczywiście się dostała.
Podczas czytania tego fragmentu stanęło mi przed oczami wydarzenie z mojego życia, bardzo podobne do opisanej historii. Miało ono miejsce w liceum, pod koniec trzeciej czy czwartej klasy. Przechadzając się po klasie nasza polonistka ogłosiła donośnie, żebyśmy nie próbowali zdawać na polonistykę, bo przy tej liczbie godzin nie jest w stanie nas przygotować i tylko wstydu narobimy na egzaminie.

Już wtedy byłam zdecydowana na ten właśnie kierunek studiów, ale jej słowa nie wzbudziły we mnie specjalnej trwogi. Zawsze dużo czytałam i uczyłam się samodzielnie. Dlatego zakładałam, że nawet jakbym się nic więcej nie nauczyła już w szkole, to na studia i tak się dostanę, więc skwitowałam słowa nauczycielki mruknięciem do siebie "taaa jasne". W następnym roku zdałam na dwa kierunki studiów, z czego jeden to właśnie była polonistyka na Uniwersytecie Jagiellońskim i to ją ostatecznie wybrałam i ukończyłam. Nieraz się potem zastanawiałam, co by na to powiedziała nasza polonistka, gdyby wiedziała. Teraz po przeczytaniu autobiografii Michelle Obamy zastanawiam się nad jeszcze jedną kwestią: ile osób jej słowa wtedy faktycznie zniechęciły i powstrzymały przed realizacją marzeń.

Ta sytuacja miała miejsce dobre kilkanaście lat temu, ale widzę, że tego typu mentalność jest wciąż obecna u ludzi zajmujących się w Polsce edukacją. Wystarczy chociażby przywołać wydarzenia sprzed kilku tygodni związane z brakiem miejsc w liceach i słowa tej nieszczęsnej kurator oświaty, że "marzenia nie zawsze się spełniają".

Dlatego na koniec zamieszczam akapit z książki Michelle Obamy przypominający o tym, żeby nie przejmować się oceną dokonaną przez ludzi, którzy nas nie znają, nie są nam przychylni i nie wspierają naszego rozwoju.

Miałam szczęście poznać w życiu wielu niezwykłych ludzi sukcesu - światowych przywódców, wynalazców, muzyków, astronautów, sportowców, profesorów, przedsiębiorców, artystów i pisarzy, pionierów medycyny i naukowców. Niektóre z tych osób (nie dość wiele z nich) były kobietami. Niektóre (nie dość wiele) -  Afroamerykanami lub osobami o kolorze skóry innym niż biały. Niektóre urodziły się biedne lub wiodły życie, jakie wielu z nas uznałoby za pełne niesprawiedliwych przeciwności losu, a jednak działały tak skutecznie, jakby świat im we wszystkim sprzyjał. Oto, czego się dowiedziałam: każda z tych osób napotkała na swojej drodze kogoś, kto w nią wątpił. Niektórym wciąż towarzyszą ogromne rzesze krytyków i pesymistów krzyczących "a nie mówiłem!" przy każdej ich najmniejszej pomyłce czy błędnym kroku. Ten hałas nigdy nie milknie. Znani mi ludzie, którzy odnieśli największy sukces, nauczyli się to ignorować. Opierają się na osobach, które w nich wierzą, i po prostu idą naprzód.


niedziela, 10 marca 2019

Minimalizm po polsku, Anna Mularczyk-Meyer



"Zamiast tłumaczyć sobie, dlaczego czegoś potrzebujemy, powinniśmy za każdym razem, gdy nachodzi nas ochota na kupienie jakieś rzeczy, pomyśleć, dlaczego nie jest nam potrzebna."

Książkę "Minimalizm po polsku, czyli jak uczynić życie prostszym" kupiłam po przeczytaniu wywiadu z autorką, który ukazał się w świątecznym wydaniu Gazety Krakowskiej. Spodobały mi się przemyślenia, które tam znalazłam, oprócz tego chciałam się dowiedzieć więcej na temat minimalizmu, o którym od jakiegoś czasu ciągle słyszałam. Dlatego stwierdziłam, że taka lektura może się okazać dla mnie przydatna. I rzeczywiście, opis drogi życiowej autorki, historia tego, jak zmienił się jej stosunek do posiadania i kupowania przedmiotów, jest interesująca i na pewno w jakimś stopniu pomogła mi zrozumieć ideę minimalizmu i określić się wobec tego trendu.

Anna Mularczyk-Meyer pokazuje swoje losy - od skromnego dzieciństwa w PRL-u, poprzez karierę w korporacji, aż do obecnego życia w duchu minimalizmu - jako portret pokolenia przełomu dwóch epok. Kreśli przy tym obraz zmian, które zaszły w polskim społeczeństwie w trakcie przechodzenia od systemu komunistycznego do kapitalizmu. Szczególnie zajmujące były dla mnie strony poświęcone przyczynom polskiego konsumpcjonizmu. Z ciekawością czytałam także o częstej w naszym społeczeństwie specyficznej niechęci do wyrzucania przedmiotów; przekonaniu o tym, że wszystko kiedyś się przyda. Anna Mularczyk-Meyer tłumaczy źródła tego typu myślenia, przy okazji podważając jego zasadność.

Historia autorki może być punktem wyjścia do refleksji nad własnymi przyzwyczajeniami zakupowymi czy stosunkiem do posiadania przedmiotów i tego, czym się kierujemy, zapełniając nasze mieszkania nowymi rzeczami.
Warto szczerze przemyśleć te kwestie i zastanowić się nad uproszczeniem życia, do którego zachęca nas Anna Mularczyk-Meyer. Zwłaszcza jeśli mamy ciągle poczucie braku czasu, bo - jak udowadnia autorka - często właśnie zachowania związane z nadmiernym konsumpcjonizmem pożerają ogrom naszego czasu. Czasu, który moglibyśmy spożytkować na bardziej istotne czy przyjemne czynności.

Odczuwałam jednak pewien niedosyt podczas czytania rozdziałów poświęconych przemianom polskiego społeczeństwa. Brakowało mi w nich próby ukazania szerszej perspektywy, choćby szkicowego porównania, jakie są podobieństwa i różnice pomiędzy naszym a zachodnim minimalizmem.

Co mi się natomiast bardzo podobało w książce Anny Mularczyk-Meyer, to zdroworozsądkowe podejście do praktyk pomagających ograniczyć stan posiadania. Autorka np. krytycznie ocenia modne trendy, typu narzucanie sobie limitu posiadanych rzeczy, jako nadmierne skoncentrowanie się na materialnych kwestiach, którego przecież chcemy uniknąć. Dzieli się z czytelnikami sposobami, które pomogły jej uprościć życie, ale nie przedstawia się jako głosicielka jedynej słusznej prawdy, wręcz przeciwnie - podkreśla, że totalny minimalizm niekoniecznie jest postawą, która każdemu przyniesie radość i uspokojenie. Jednocześnie udowadnia, że przejęcie pewnych minimalistycznych nawyków może przydać się każdemu.

Po przeczytaniu książki stwierdziłam, że minimalistką raczej nie zostanę, choć pewne elementy tego stylu życia bardzo mi się podobają i uważam za warte zastosowania. Na przykład dłuższe zastanawianie się nad każdym zakupem, zamiast kupowania pod wpływem impulsu czy omijanie szerokim łukiem promocji typu: kup dwa produkty za cenę jednego.  Całym sercem popieram również minimalistyczne sposoby porządkowania przestrzeni, ponieważ z natury nie znoszę nadmiaru bibelotów i czuję się w pewien sposób rozdrażniona, gdy otacza mnie ogrom mało istotnych przedmiotów .

Muszę też przyznać, że niektóre praktyki, opisane w książce, wzbudziły we mnie lekką trwogę, jak chociażby pozbywanie się z domu/mieszkania wszystkich roślin doniczkowych czy książek.
Przyznaję, sama co jakiś czas robię przegląd biblioteczki i pozbywam się części publikacji, ale są lektury, do których lubię wracać i nigdy bym ich nie oddała czy wyrzuciła. Podobnie kwiaty doniczkowe, które bardzo lubię pielęgnować i patrzeć, jak rosną, nie są dla mnie takimi zwykłymi przedmiotami, których chciałabym się pozbywać w ramach porządkowania i upraszczania życia.

Najmniej przydatne dla mnie części książki to rady dotyczące tego, jak porządkować dom i otoczenie; być może dlatego, że pochodzę z rodziny, gdzie czymś normalnym było okresowe przeglądanie stanu posiadania i wyrzucanie/oddawanie rzeczy. Kiedy byłam młodsza, nie lubiłam tych porządków, które co jakiś czas robiła moja mama i które wiązały się - jak mi się wtedy wydawało - z wyrzucaniem przedmiotów, które mogą się jeszcze przydać. Doceniłam to dopiero wtedy, gdy wyprowadziłam się z domu i poznałam kilka osób, których przestrzeń życiowa przypominała mieszkania ludzi z programów telewizyjnych o tzw. kompulsywnych zbieraczach o.0

Książkę w każdym razie polecam, a na koniec dorzucam jeszcze jeden cytat:

"Pamiętam też, że szukając nowości, mogę nie docenić tego, co już mam. Na tym zresztą bazują specjaliści od marketingu. Dążą do tego, by wzbudzać u nas niezadowolenie ze wszystkiego, co składa się na naszą rzeczywistość. Z ciała, domu, kanapy, samochodu, rozrywki."


Nauka online cz. II

Nauka online - kursy na Udemy.com Stronę Udemy.com kojarzyłam już od kilku lat i nieraz zastanawiałam się, czy faktycznie warto płacić niera...